KUMPOT

O tym, że nasza historia ciągle „sama się pisze” niech świadczy opowieść wigilijna ze smutnego dla mojej rodziny Bożego Narodzenia anno 2001. W tym roku do wigilijnej kolacji zasiedliśmy u Fredki.

 Wśród tradycyjnych, jak zawsze, potraw znalazł się również „garus”, czyli kompot z suszonych śliwek.

Potrawę tę wzorem mojej Babci dotychczas podawano jako zupę (z łazankami lub makaronem). 

Oprócz tego „garus” pełnił zwykle rolę kompotu, który dzięki cudownym właściwościom suszonych śliwek skuteczniej od najlepszego wina łagodzi skutki wigilijnego obżarstwa. I tą właśnie funkcję pełnił w tym roku, tyle, że ugotowała go moja Mama, a nie Fredka.

Po zjedzeniu którejś z kolejnych potraw Bartek zapragnął ugasić pragnienie, już, już miał się udać do kuchni po jakiś sok, gdy chórem doradziliśmy: „masz przecież kompot”. 

Napił się ostrożnie, jakby samogonu próbował i ze zdziwieniem stwierdził: „Dobry! - A zawsze był jakiś kwaśny”! 

Bartek, mówię mu na to, pewnie wystarczyło posłodzić... 

Po używaliśmy sobie trochę na nim. Biedaczysko, katował się przez dwadzieścia lat cierpkim brunatnym świństwem, miast delektować się pachnącym, delikatnym kompotem, który smakuje jak wspomnienia z wakacji.

Przypomina mi to pewien dowcip z brodą: W szacownej, katolickiej rodzinie jest chłopiec niemowa.

 Żaden lekarz biedactwu pomóc nie może. Lata mijają, chłopiec rośnie, ale nie mówi. 

W jego dziesiąte urodziny cała rodzina z dziadkami i chrzestnymi zasiada do uroczystego obiadu.

 Po rosołku i schabowym z kapustką, chłopiec zaczyna się kręcić na stołku, wreszcie ryczy: „A kumpot”?!

Szał radości ogarnia zebranych. Na koniec rozradowany ojciec pyta: „Synku, dlaczego tak długo milczałeś”? Po głębszym namyśle pociecha decyduje się oświecić familię: „Kumpot zawsze był”...  

U nas też "kumpot był zawsze", tylko  kwaśny...

<<powrót jadłospisu

 dalej>>