SOLARIUM

Pierwsze dziecięce przeżycia i przyjaźnie, ogniska „na kolei”, indiańskie zabawy w „Dolince” obok nieczynnej parowozowni – słowem moje „bezgrzeszne lata” miały miejsce w osiedlu Rudna 1, będącym powojenną „dobudówką” do starej, robotniczej Pogoni.

Kiedy miałem jakieś pięć czy sześć lat, byłem świadkiem pożaru samochodu. 
Wartburg – Ifa, (taki z „kaczym kuprem” i cynkowym dachem, na którym można tańczyć) zapalił się na końcu naszej uliczki Patriotów.

My, banda nie za czystych, wszędobylskich smarkaczy biegaliśmy wkoło pożaru obserwując bezskuteczną akcję gaśniczą prowadzaną przez nieszczęsnych właścicieli przy użyciu piasku i wody. 

Trzymałem się raczej z dala od „czerwonego kura” ostrzegając przy tym kolegów, że zaraz może wybuchnąć benzyna. Cóż, filmy wojenne urzekały mnie od najmłodszych lat, a przezorność jest podobno cnotą. 

Benzyna jakoś nie wybuchła chociaż, kiedy nadjechała straż, auto sfajczone już było zupełnie.

Bardzo musiałem to przeżyć, bo na jakiś czas nabawiłem się urazu do wszelkiej maści paliw i urządzeń poruszających się przy ich pomocy. Z tym urazem pojechałem na kolejne piosecnieńskie wakacje.

Tam podczas żniw coraz częściej pojawiały się już ciągniki, które wznosząc tumany kurzu przejeżdżały przez Piosecną z hukiem, rzężeniem dyferencjałów i smrodem spalanej ropy. 

To rolnicy coraz częściej ulegali pokusie ułatwienia sobie żniw przez wynajęcie „wiązałki” ze słaboszowskiej Spółdzielni Kółek Rolniczych.

 Kiedy traktor jechał obok gospodarstw moich ciotek, spieprzałem w najdalszy kąt sadu i czekałem aż „niebezpieczeństwo” minie.

Inne dzieciaki biegały tymczasem koło drogi machając i krzycząc raźnie do spoconych traktorzystów w wełnianych czapeczkach.

Ten stan rzeczy irytował niezwykle Fredkę, która chcąc widzieć we mnie światowca z miasta i wnuka nieustraszonego Stefka Zegana, bolała bardzo nad moim cykorstwem. Postanowiła, zatem, wyleczyć mnie z urazu.

Tłuste lata siedemdziesiąte razem ze wzrostem poziomu życia i otwarciem na świat (komu się nie podobało, to niech się pocieszy, że to już odległa przeszłość) przyniosły nowe mody.

Do dobrego tonu należało wracać z wakacji z opalenizną „na czekoladkę”.

 Znajomym niekoniecznie trzeba się było przyznawać, że owa opalenizna pochodzi ze swojskiej wiochy i podejrzewam, że moje ciotki (te w przedziale od 20 – 30 lat) niekoniecznie były wolne od „wakacyjnych wspomnień” z jakichś Rewali, Międzyzdrojów, Złotych Piasków...

Grażyna, Natalka i Fredka opalały się namiętnie. Paradując bez przerwy w kostiumach kąpielowych i wystawiając do słońca swe krągłości wprowadzały nadzwyczajne poruszenie wśród miejscowych amantów.

Ktoś tam wymyślił, że najlepiej opala się „na ropę”. Nasze panie (mimo moich ostrzeżeń przed wybuchem) z determinacją nacierały się więc olejem napędowym bezproblemowo wydębionym „na negliż” od traktorzystów.
Nie bacząc na smród węglowodorów aromatycznych, spędzały każdą wolną minutę wylegując się półnago i cuchnąc jak petrochemie.

Słoik, w którym „trzymały” ropę stanowił dla mnie kolejne pasmo udręk, bo oprócz strachu o ciotki dręczyła mnie obawa, przed jego nagłą eksplozją.

Wszelkie perswazje Fredki przynosiły tylko taki skutek, że bałem się jeszcze bardziej i nawet szopę z ukrytym w niej „roponośnym” wekiem starałem się omijać z daleka.

Tego Fredce było już za wiele.

Któregoś wieczora wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do szopy i rzekła: Boisz się? – Potwierdziłem dygocząc.
 – No to patrz! Spuściła majtki i naszczała do słoika z ropą.

Od tej pory nie boję się już niczego. Odkryłem nawet w sobie skłonności do piromani.

I tylko Grażyna z Natalką nie mogły się nadziwić, że Fredka straciła nagle zapał do smarowania się cieczą ze słoika.

Może miała uczulenie?

<<powrót jadłospisu

 dalej>>