Ballada z filmu "Gutek"
Prosto koszmarów na blaszane łąki
we trzech, a przyszłość chyłkiem szła za nimi
Lecz nie czekali na tę przyszłość chłopcy
- Nie potrafili!
W cieniu grusz starych, w smrodku małej
chatki
Chcieli się zaszyć - raz już się "zaszyli"
Przed samym sobą i sobą na wzajem
Brzękiem szklanych pokus i uroków chwili
Chcieli się zaszyć w tej zapadłej dziurze,
Bo nie tak dawno sami się "zaszyli"
Bardzo ze strachu, trochę z obowiązku,
z czynów lubieżnych i potrzeby chwili,
Na pożegnanie drewnianych związków
Tutaj przybyli (m)!
Koniec kwietnia był bardzo chłodny.
Wiało jakby się ktoś powiesił, a nocą leśne kałuże pokrywały się warstwą lodu.
Wracająca ze sklepu Żużlowa aż przystanęła i przetarła oczy, widząc trzech mężczyzn rozkładających namiot na skraju Rzemiędzkiego
Lasu.
Głupki jakiesi, czy co? - mruknęła i mocno nacisnęła pedały swojego starego,
ruskiego roweru.
Tymczasem na polanie obok wżynającej się w las gliniastej drogi szybko powstawało małe obozowisko. Przy namiocie z wywleczonych z lasu
konarów, wokół miejsca na ogień, wyrosło zgrabne siedzisko.
Trzech "głupków" mocno się uwijało, by jak najszybciej wygonić z kości poranny chłód i trudy całonocnej wędrówki.
Dobra - rzucił Gutek - teraz ja z Wojtkiem pójdę w las po opał, a ty zaiwaniaj do sklepu po jakieś żarcie.
Tęgi jegomość do którego skierowane były te słowa uśmiechnął się lekko - Trzeba
zorganizować jakiś baniak na wodę.
Zarzucił na plecy wypłowiały worek i ruszył w stronę wsi.
***
W Obelgowskim sklepie pachniało tak samo jak w czasach mojego dzieciństwa, kiedy przyjeżdżałem do pobliskiej Piechny na wakacje.
Sklepowa w stylonowej podomce podawała towary: pół kilo boczku, dwa kilo
zwyczajnej, kilo grochu, kaszę...
Na koniec zapytałem o jakiś bidon na wodę. Zaproponowała czerwone, plastikowe wiaderko z pokrywką.
- Co mi tam, niech będzie wiadro! - ucieszyłem się głupkowato.
Naprzeciw opuszczonego budynku szkoły nie znalazłem jednak pompy, z której w czasach mojego dzieciństwa
rolnicy którym wyschły studnie,
czerpali wodę.
No tak, dzisiaj są tu już pewnie wodociąg, wodomierz i inkasent...
Trochę się zdziwiła gdy wróciłem do sklepu z prośbą o napełnienie wiaderka, jednak pieniędzy za wodę nie przyjęła honorowo.
Kołdun, Szczypiorski, Rygiel... - przypominałem sobie nazwiska gospodarzy mijanych zagród,
Fredek podobno nie żyje...
***
Ognisko już płonęło Gutek rozstawiał właśnie trójnóg z kociołkiem na łańcuszkach - Jak na spływie, pamiętasz?
Tylko Lecha brakuje.
- No, nie tylko...
W kociołku bulgotała grochówka z wkładką w postaci trzech solidnych kawałków tłustego boczku. Góra suchego drzewa wystarczyć powinna na
długo. Usiedliśmy ćmiąc papierochy. - Ładnie tu, a za parę dni będzie jeszcze
piękniej. - Wojtek rozglądał się wkoło.
- Posiedzimy tu ze dwa tygodnie i wymyślimy "co nam dalej czynić wypada".
No, mruknął Gutek, jak nas wieśniaki nie zajebią widłami, albo jaki gajowy nie wyrzuci.
Spoko - w ostateczności przeniesiemy się do czyjegoś sadu - Wojtek był tym razem bardziej
opty.
- I z tą wodą trzeba coś wymyślić, pasowałaby się umyć, a tu dość, że zimno jak cholera, to woda tylko w kałużach.
- Manana panie!
- Maybe manana.
***
Obudziła mnie rozmowa na zewnątrz. Wojtek chrapał, Gutek urzędował przy ognisku. Na dworze było już ciemno, po ściankach namiotu skakały
blaski płomieni szarpanego wiatrem ogniska. Wyszedłem z namiotu i zobaczyłem mego przyjaciela tłumaczącego coś jakiejś tęgiej kobiecie w nieodgadnionym wieku.
- Dobry wieczór - ukłoniłem się przybyszce - czym możemy służyć?
- A, tagem przyszła z ciekawości, zoboczyć kto to w taki ziąb w lesie nocuje. Kolega godoł, że w lesie bedziecie badali jakiesi grzyby, ale o ty
porze przecie grzybów ni ma. Czy wyśta czasem nie jakie zboczyńce?
- Nie, może być pani spokojna, kolega Gutek jest, mówiąc ładnie, domokrążcą,
śpiewakiem i złotą rączką. Ja jestem fotograf amator, poeta
amator i były związkowiec. Ten, co chrapie w namiocie to emerytowany przedwcześnie major wojska polskiego. - przedstawiłem nasze
stadko.
Wszyscy zaś jesteśmy starzy koledzy z jednej szkoły.
- I cóż wos tutej przywioło?
- Niech pani siada - Gucio przypomniał sobie o uprzejmości - może zje pani z nami kolację? Będzie grochówka z obiadu i kiełbasa z patyka -
Zapraszamy.
- III, nie wypado przecie, żeby staro baba z łobcemi chłopami werenuwała się po nocy w lesie.
- Spokojnie - powiedziałem - nie jesteśmy tacy całkiem obcy. Pani z Piechny czy z Obelgowa? - zapytałem.
- Z Piechny.
- No, to powinna mnie pani znać, przed laty przyjeżdżałem tu corocznie na wakacje.
- Do kogo?
- Do Badylskich i do Chleboczki!
- To czyjżeś ty jest? - momentalnie skróciła dystans.
- Ja jestem wnukiem Meli Zeratowej.
- Od Marysi czy od Edki?
- Od Marysi.
- Toś tyś jest Rąbaniec!
- Zgadza się.
- Zygmunt - dorzuciła.
- Tak jest, a pani?
- Jo jestem Halina Żużlowo, córka Mietka Góry. Z twoją mamą się znałam, razemeśmy na zabawy chodziły. No, jo dużo młodszo jestem, ale hulać od małego lubiłam.
- A czemuś nie rozbił namiotu koło domu po ciotkach?
- Tutaj ładniej, a poza tym teraz do Machorzych należy, nie chcę żeby później było gadanie, że coś zginęło, wie pani jak jest.
- No racjo, ale tutej to zamorżnieta chłopoki!
Nie jest tak źle - nastroszył się Gutek - zresztą my, stara turystyczna wiara, nie straszne
nam takie chłodki!
- No takie młode to wyśta już nie są, hehe, jak se nerki poodmrożota, to bedą miały z wami baby siedem światów. O! Jo już tam wim jak chłop
umi chorówać! Ledwo go co strzyknie, już by leżoł, a stękoł, a ino skokać koło niego, rosoły
gotówać, kury zabijać... Trzech mężów miałam to
wim!
Józek był pirwszy, na nerki chorówoł i umar. Jeszczem dwadzieścia lot ni miała jagem pirwszy roz wdowa została.
Mateusz był drugi. Jak my oborę buduwali to się przyjon na kopalnie "Sosnowiec" żeby zarobić. Zarobki wtedy były, że hej - nie to co teroz. No i oborę wielgą my wystawili - ino przykryć zostało. To jeszcze rok, mówił, do następnych żniw porobi.
Jo nie chciała, bo baba sama na gospodarce, to jest bardzo bidno! Zresztą żem młodo była, chłopa mi się chciało, hihi, a un na hotelu miszkoł,
świątek - piątek robił i ledwo roz na miesiąc przyjechoł.
No i jak po tych żniwach pojechoł spowrotem, tegem go dopiro w trumnie przywiezła. Oberwoł sie strop na kopalni i go zabiło! Trzy dni go
jeszcze ratownicy i koledzy nimogli odkopać. Szkoda go, bo był chłop dobry,
robotny i kochoł mnie bardzo! Otarła ręką łzę i trajkotała dalej,
a my siedzieliśmy zasłuchani piekąc kiełbasę dla niej, dla Wojtka i dla siebie.
- Nimogłam się, godom wom chłopoki, pozbirać. Dwadzieścia osim lotem miała i dwa razym
wdową była.
Ludzie godali, że dobrze, że dzieci ni mom... Ale buca dobrze!
Chociożby człowiek mioł zajęcie, gębę do kogo otworzyć, dlo kogo robić, piniądze zganiać... A tak to ino się różne mendy człowieka
czepiały. Pinądzem miała, bo kopalnia za chłopa dobrze zapłaciła, gospodarka wielgo, świnie, krowy, para kuni.
O, Mateuszowe kunie na cało wieś! Jo byłam baba niebrzydko i robotno. To się różne chacharstwo schodziło.
Babie na wsi samej nijak, no tom w kuńcu jednemu i drugiemu dała, a na kuniec ożeniłam się
trzeci roz z Żużlem.
Starszy był łode mnie o pinć lot, stary kawaler z Grzomowa. Nie powim, ładny był, wysoki, z wąsem czornym, grzywe mioł jak ten lew. Czorny jak
Cygan. Ale nic nie warty, liń, łoszust, bandyta. Bijoł się wiecznie na zabawach, chloł jak wieprzek, za kurwami patrzył.
Pinądze, co po Mateuszu było, przepił.
Z domu zaczęło ginąć: to kura, to
kocor... Bijać mnie zaczął o byle co, za tę moją dobroć chyba.
Roz jak przyszed pijany tom pinądze za świnie musiała do ty "scany dupy" schować...
No i żem nie wytrzymała, jak ino usnął tom na milicje do Niemocowa poszła, meldonek złożyła. Wysłali mie do dochtora do Michowa, łobdukjom
zrobiła i podałam skurwysyna ło rozwód. Un jak sie dowiedzioł, to tak mie zbił, sproł, nogami skopoł, że musioł sąsiad Wiesiek dopiro przylecić,
chujowi wierdolić!
Ale ci go to uproł! Na milicje zadzwoniła ze szkoły staro Wulkowo. Jego chuja w kajdankach zabrali, a mie do
śpitola
pogotowie na sygnale wiezło. Dwa tygodniem leżała i jeszczem późni pół roku z krwią jszczała - Mój Boże!
Alem późni rozwód roz -dwa dostała. Jeszcze się chuj chcioł majątkiem moim dzielić, ale
żem gołodupca bez niczego, w jednych portkach wzina, to nic nie dostoł. Jeszcze mu sędzina koszty zapłacić przysądziła.
Myślita, że mi doł spokój? Gdzie tam! jeszcze gnój przyłaził, jak go z więzienia
puścili. Roz mi szybe w pokoju wybił, kiedy indzi pług ze szopy
ukrod.
Psy go znały, to nawetem nie wiedziała, że kto w nocy po łoborze chodzi.
Myśle se na nic! Kupiłam w sklepie transporter wódki. U Horoga świnie bili -
wziłam pinć kilo kiełbasy. Poszłam do Wieśka i Stasia, wódkem
postawiła, zagrychę żeby chłopoki zrobili z niem porządek. Nie wim co tam było, ale się chuj nie pokozoł aż za rok. Jagem go gdzie spotkała to
ino z daleka ślipiami łypoł.
Roz jeszcze przyloz. Musiała mu bida do dupy zajrzyć, przyszed i chcioł cosi ukraś, alem już miała od Pazdy psa złego. Z miasta go Pazda łod
córki przywióz, bo listonosza bardzo pogryz.
No, godom wom chłopoki, skurwysyn nie pies - dyjabeł!
Dałam za tego psa gęś, dwadzieścia gęsich jojek i cerwonego kocora -
rotgajler, czy tam jaki.
Bołam sie go spoczątku, ale roz ścirką dostoł (hehehehe), no i żarciem go obłaskawiałam, to się całkiem do mnie zrobił łaskomy.
Ale do łobcego, a jakby jeszcze wódkę poczuł, to zgroza - do zagryzinio!
Mądre toto było, mało szczekliwe i jak Żuzel przez płot przełaził, to un se cichutko za krzoczkiem stoł. Jak ten przeloz, tak pies do niego! Ręke to
ci mu złamoł! Zchamroł tak, że ni mogłam łoderwać!
Alem w kuńcu odciągła - jemu jeszcze kopa w dupe i łod ty pory już się więcy nie pokozoł.
No, lekko to jo i późni ni miałam, aż do teroz, ale se i tak chwalę, bo
najgorzy to nie cierpie bicio i złodziejstwa.
Dobro ta kiełbasa, a herbaty ni mocie?
- Nie mamy - Wojtek, który w międzyczasie przysiadł się do nas, aż oczy wytrzeszczył na opowiadanie Żużlowej - Ale mamy co innego!
Wyciągnął z namiotu butelkę jabola.
- Napije się pani z nami?
- No, niechże bedzie - po kubku!
Wojtek nalał do plastikowych garnuszków kupionych wczoraj po drodze.
- Fu, straszno siara! - Otrzepał się nasz gość.
- Nie stać wos na co lepszego?
- Ano nie stać - uśmiechnął się Wojtek - ale na bezrybiu...
- No, alem się nagodała z wami chłopoki. Mówię wom, że człowiek jak jest som, to całkiem dziczeje. A jo już bez mała
dwadzieścia pinć lot sama żyje.
Wieś tyż pusto, mało młodych, ledwo czterech gospodarzy we wsi. Reszta stare dziady,
jeszcze głorsze łode mnie, hihihi.
Sąsiady nie powim, czasem który przyjdzie pomóc, czy chleb ze sklepu przywiezie jak drogi zasypie, ale mają swoje życie, robote, dzieci, baby...
To i nie dziwota, że ze starą pizdą gadać im się nie chce. A ze starymi dziadkami to mi się nie chce.
Jo młodszo od nich, a łoni ino ło lekach i chorobach by godali.
Tyle ino
rozrywki co do sklepu roz dnia jade. Telewizor mnie wkurwia, no mówie wom, że nieroz do gadziny godom.
No, Mały, nalej jeszcze tego waszego szampana z renet.
Wojtek polał. Wypiliśmy w milczeniu.
Żużlowa bacznie się przyglądała Wojtkowi.
- To, ty Mały, wojskowym byłeś?
- Wojtek jestem, ano byłem, oficerem...
- Politycznym - dorzucił Gutek.
Roześmialiśmy się.
Nie politycznym, tylko oświatowym - prostował uśmiechnięty od ucha do ucha Wojtek -
zanim szkołę skończyłem przewrót nastąpił i wymarzony zawód szlag trafił!
- Ale oczki to mosz, Mały, niebieściutkie jak te chabry - Żużlowa komplementowała Wośka.
- No, on jest przystojniak, jak nie pije - przytwierdziłem - kobitki go lubią!
- Niektóre nawet za bardzo...
Patrzyliśmy w ogień, przekomarzali się...
"Przytul mnie kochanie,
zatrzymajmy czas,
zaśpiewajmy stare pieśni"... - nuciliśmy z Gutkiem.
- Gitara by się przydała.
- Można by upiec ziemniaków, tylko o tej porze roku żadna charata nie wchodzi w grę - uśmiechnął się Wojtek.
- Późno się zrobiło, odprowadź mnie Mały do domu, to wom dom wiadro zimioków - zaproponowała Żużlowa.
- Urwij sobie jakąś lagę na psy - doradziłem.
- E, teroz każdy mo łogrodzone, ale kija jakiego możesz se wziąć...
- Latarka jest w przedsionku, po prawej.
- Dobranoc chłopoki.
- Dobranoc.
Wojtek zarzucił na ramię worek po namiocie i razem z naszym gościem zniknął w ciemnościach.
- Przeleci ją - rzucił Gutek.
- Żal ci? - zapytałem.
- Trochę żal - przyznał - troszeczkę.
Zostawiliśmy dogasające ognisko i bez słowa powłaziliśmy do śpiworów. Pierwsza noc naszych życiowych wagarów szumiała za płachtą namiotu.
Zasnęliśmy szybko.
***
Ranek przywitał nas skrzypieniem konnego wozu, który przejeżdżał obok. Spojrzeliśmy po sobie - Wojtka nie było w namiocie.
Musiało być juz dość późno, po brezentowych ściankach skakały słoneczne
zajączki.
Gutek pierwszy wyszedł na zewnątrz.
- O! Dzień dobry państwu - w jego głosie błysnęła kpina - A dokąd to Bóg
prowadzi?
Zanim usłyszałem odpowiedź, zdążyłem wyjrzeć. Na naszą polankę zajechał wóz zaprzężony w gniadą kobyłę. Powoziła nim nasza
wczorajsza znajoma, a z tyłu machając nogami jak dzieciak, siedział Wojtek.
- Wicha, wicha Staro - Żużlowa zręcznie zawróciła wóz i podjechawszy do
wygasłego ogniska zatrzymała konia - prry Baśka!
- No, postanowili - "śmy" - dodała po chwili- że zamieszkota u mnie. Zapraszam w gościnę! Nie będzieta tu
koczować, bo prędzy, późni bedą z
tego kłopoty. A mnie ino weseli bedzie.
Roz, dwa chłopoki, zbirać manatki i jedziemy, żeby sensacji na wsi nie robić!
- Ty, co? - Gutek był zły, że Wojtek sam zarządził zmianę w planach.
- Ja tu nie miałem nic do gadania, siła wyższa - wskazał na Żużlową - Halina
rządzi!
- Halina! - równocześnie z Gutkiem parsknęliśmy śmiechem.
- Widzę, że państwo przeszli na ty - pokpiwałem.
- Nie wydziwiojta, bo sami widzita, że wom się tu długo być nie do. Nawet wody na miejscu ni mota.
Jak zapraszom, to chodźta, późni bedzieta wydziwiać!
Spojrzeliśmy po sobie i ociągając się jeszcze dla zasady, rozpoczęliśmy pakowanie.
Na wóz zmieścił się ten nasz majątek tak, że go nawet zza gnojnic nie było widać.
- A może lepiej będzie jeśli my trzej przejdziemy lasem? - zaproponowałem.
- Nie, lepi jak wos oficjalnie sama przywiezę. I to od Grzomowa, od pekaesu niby. Tak, że teroz pojedziemy lasem, a późni polami i wjedziemy do
wsi od drugi strony.
Żużlowa musiała to wcześniej przemyśleć, bo miała recepty na każdą okazję gotowe.
- Najpierw powimy, żeśta na urlop przyjechali, a późni się zoboczy.
Ruszyliśmy leśną drogą, którą znałem z dzieciństwa. Mimo wiatru gnającego białawe chmury, co chwilę pokazywało się słońce, las pachniał
wiosną i było znacznie cieplej niż wczoraj. Przymknąłem oczy. Zapach końskiego potu, kołysanie i skrzypienie wozu, oraz leśne
szmery sprawiły, że poczułem się beztrosko. Jak wówczas, gdy wiele lat temu kilkuletni Zygmuś jeździł z gajowym do kowala.
Do wsi wjechaliśmy od zachodu.
Piosenka i fragment prozy stanowią cząstkę większej całości, która od jakiegoś czasu sama się pisze moją ręką.