O PERLIKU
 Dostaję gęsiej skóry, kiedy ktoś traktuje hodowlę zwierząt wyłącznie jako produkcję. 
Zgoła inne zwyczaje panowały u Ciotki Zośki na Piosecny. 

Tadek z Kryśką sprowadzili skądś parę perliczek. 

Para ta, niczym Adam i Ewa miała dać początek całemu plemieniu piosecnieńskich perliczek i „zaludnić” podwórko nieprzebranymi rojami potencjalnej pieczeni.

 Stało się jednak inaczej. 

Perliczka padła ofiarą lisa, a jej mąż wiódł dalszy żywot wśród licznej rzeszy różnej maści ciotcynego drobiu. 

Były tu, między innymi, białe i czarne kaczki spośród, których wyróżniały się kaczory „chuchacze”. 

Osobniki te przypominały starszych, szpakowatych panów.

Z „wyrazu twarzy” oraz „fryzury” nasuwały mi niezmiennie postać dobrotliwego funkcjonariusza milicji z filmu „Wiosna panie sierżancie”.

W istocie były to jednak świntuchy co się zowie, które mało, że kaczątek napłodziły pełne podwórze, to jeszcze ani kurze, ani innej ptasiej bestii nie przepuściły. 

Czas mijał, a Perlik omijając w jakiś cudowny sposób rosołowo - pieczeniowe zasadzki żywota pracował na swoją historię. 

Zdarzyło się tak, że kwoka porzuciła swe, w tajemnicy wysiedziane, pisklęta na rzecz wyuzdanego seksu z całym legionem rozmaitych kurczaków, kokotków i kogutów (że o chuchaczach nie wspomnę). 

Biedactwa, ku oburzeniu Ciotki, musiały sobie radzić same. Trudne to mogło być dzieciństwo, bo inne kwoki i kaczki odganiały bezwzględnie ten porzucony, piskliwy sierociniec. 

I wtedy, rzecz niebywała, zaopiekował się nimi Perlik. Swoim „nieludzkim”, kosmicznym wyglądem, twardym dziobem i skrzekliwym (podobnym do klaksonu) głosem odpędzał natrętną konkurencję.

Był lepszy od najlepszej matki, rozgrzebywał podwórko w poszukiwaniu smakowitości, a pisklęta chowały się w jego piórach jak u prawdziwej kwoki. I wychował nasz dzielny ojczym ten miot kurzy, czym kupił sobie nas wszystkich z Ciotką na czele. 

Zdarzało się czasem, że Perlik wieczorem pod zachodzące słońce, niesiony niezbadaną tęsknotą za partnerką, czy też za nieznaną mu ojczyzną perliczek - Afryką, wyfruwał na dach stodoły i tam spoglądając tęsknym okiem ku lasom kontemplował w zadumie. 

Bywało wtedy i tak, że w imię spokoju gospodyni, obrywając od któregoś z nas gumową piłką, był brutalnie zaganiany na nocleg do kurnika. 

Z czasem Perlik stał się swoistą instytucją, żył kilkanaście lat i swą nietuzinkową naturą pomagał Zosi w przetrwaniu samotnych miesięcy między późną jesienią a wiosną. 

Kiedy żonaty już i dzieciaty przyjeżdżałem na Piosecno utarło się, że po serdecznym przywitaniu z Ciotką pytałem zawsze o Perlika.

Ona zaś niezmiennie odpowiadała z uśmiechem: żyje, żyje... 

Któregoś razu po sakramentalnym „żyje” dodała: Ale co ja z nim miałam... 

W tym roku w marcu, dnie były już ciepłe. 

Słonko przygrzewało pięknie i pączki na drzewach z dnia na dzień stawały się coraz bardziej brzemienne. 

Jednak wieczorami mróz na powrót skuwał lodem kałuże, a nadchodząca wielkimi krokami wiosna nie zdołała jeszcze stępić jego ostrych jak igły zębów. 

Ciotka cieszyła się nadchodzącym ciepłem, a razem z ciotką cieszył się jej, uwolniony z kurnika drób. 
Ciepłe dni również Perlika nastroiły romantycznie i nie bacząc na to, że większa część marca to jeszcze zima wyfrunął letnim zwyczajem na dach stodoły. 

Początkowo nie zaniepokoiło to Ciotki, znając jego tęsknoty spojrzała nań tylko z uśmiechem i wróciła do swoich zajęć. Po południu, ochłodziło się znacznie, więc kury i kaczki stopniowo chroniły się do ciepłego chlewika. 

Perlik jednak trwał ciągle na dachu. Zniecierpliwiona Ciotka próbowała zwabić go swoim: „tiu, tiu, tiu, tjuuu”, którym odwiecznie zwoływała ptasie bractwo do jedzenia, spróbowała również perswazji siłowej lecz wobec znacznej wysokości tego bocianiego gniazda nie przyniosło to skutku. 

Trwał, więc, Perlik, na swoim posterunku głuchy na wszelkie wołania. Tuż przed snem Zosia raz jeszcze wyszła przed dom – mimo tężejącego mrozu ptaszysko siedziało na swoim miejscu.

„Wstaję rano (śnig jeszcze w nocy uwalił), patrzę - nima go. Idę za stodołę - widzę leży w kupce śnigu sztywny, wziłam go do chałupki, i poszłam zadawać gadzinie. 

Koło południa zebrałam rydel i myślę zakopię go w jakim ładnym miejscu w sadzie. Wchodzę do chałupki, spoglądam... a on oczkiem na mnie patrzy, mruga – żyje! 

Zabrałam go do ciepła, jeść dałam - całkiem ożył, tylko mu się te „narosty” na głowie odmroziły”...

Jak wiele wzruszeń przysporzyła Ciotce ta perlikowa hibernacja, możemy się tyko domyślać.

 A Perlik jeszcze przez kilka lat po tym zdarzeniu, królował w ciotcynym obejściu i tylko odmrożony „czubek” na głowie świadczył o niepowszechnych przejściach weterana.

 Jego historia sprawiła, że do dzisiaj odczuwam wstręt do tak zwanej „racjonalnej hodowli” prowadzonej na skalę przemysłową, a zwłaszcza jej „plastikowych” efektów. 

Za mało w tym człowieka.

<<powrót jadłospisu

 dalej>>