O GAJOWYM
 Przez kilka lat z rzędu Ludwika wynajmowała połowę domu Gajowemu. 

Wszystko jedno Gajowemu czy nadleśnictwu - dość, ze Gajowy mieszkał na Piosecny i przysparzał wsi, a gospodarstwu ciotki w szczególności, splendoru, kolorytu i (co nie mniej ważne) różnorakich bardziej wymiernych korzyści.

Przypomnę tylko że (cóż to za traf!) DRUGI POŻAR STODOŁY miał miejsce właśnie w czasach gdy on zawiadywał wycinką drzewa w Rzemiedzkim Lesie...  

Gajowy z Zosią lubili się i rozumieli.
Dla mnie, kilkuletniego smarkacza, Gajowy był postacią westernową, miał dwie strzelby z których potrafił ustrzelić bażanta albo kuropatwę, forsy jak lodu, dwa motocykle, na koniu Maćku jeździł wierzchem (czasem mawiał, że w kawalerkę on jedzie na Maćku, a z powrotem Maciek na nim), popijał w gronie kumpli przypominających buszmenów i do tego wszystkiego mnie lubił!

Nie wiem czy sympatia Gajowego do mnie nie brała się czasem z tego, że podobała mu się moja Mamusia, ale jakież to ma znaczenie?!

Chętnie zabierał mnie z sobą gdy gdzieś jechał końmi, pozwalał mi wówczas powozić i nie było wtedy dumniejszego ode mnie woźnicy w całym miechowskim powiecie.

Kiedyś pojechaliśmy do kowala naprawić wóz, pędziliśmy przez Piosecno żeleźniokiem bez gnojnic. Stałem za powożącym Gajowym kurczowo trzymając się jego portek... 

To była jazda! Kiedy w lesie prowadzono wycinkę drzewa na podwórzu pojawiał się czerwony gąsienicowy ciągnik do zrywki zbudowany na czołgu T - 34, a wraz z nim gromada zarośniętych „pilorzy”, o których mój tata zwykł mawiać że: fajne z nich chłopy ale mordy to mają litrowe”... 

Działo się to we wczesnych latach lat siedemdziesiątych, moi rodzice nie mieli jeszcze trzydziestki, wszyscy z ich pokolenia byli jeszcze młodzi i zdarzało się, że zdrowo po imprezowali z „gajowym towarzystwem”.

Kiedy uśpiony w drugim końcu domu Aruś śnił o niebieskich migdałach, w mieszkaniu Gajowego (zwanego również pieszczotliwie Gajusiem) długo w noc rozlegały się skoczne dźwięki ludowej muzyki puszczanej z adaptera zabudowanego na jego potężnym radiu.

Raz jeden w życiu dane mi było uczestniczyć w takiej balandze bo jakoś wyjątkowo wcześnie się rozpoczęła. Nie za wiele już z tego pamiętam, wiem tylko, że wobec braku odpowiedniej liczby kobiet niektórzy faceci musieli tańczyć ze sobą. 

Mnie przyszło hulać z kumplem Gajusia, Władkiem Pękalskim. Chłopisko było potężne, a ze mnie kawał kurdupla, więc żeby się za bardzo nie schylać trzymał mnie za uszy! A tancerz był z niego pierwsza klasa, w głowie mi szumiało kiedy przytupywał przy obrotach zręcznie mnie prowadząc za jedno ucho...

Od tego czasu kiedy tylko zanosiło się na tańce sam grzecznie biegłem do łóżeczka, choćby to było południe.

W tradycji mojej udanej rodzinki głęboko osadzone były kontakty ze światem zmarłych. Kiedy na przykład Zosi ktoś w nocy wykopał parę krzaków porzeczek, do głowy jej nie przyszło, że by zawracać głowę milicji.

Wywoływała ducha któregoś ze swoich zmarłych mężów i od niego dowiadywała się kto jest złodziejem. Zazwyczaj wypadało na Józka Pieczyraka.

Gajowy też miał raz sprawę do swojego zmarłego ojca. Pośrednikiem miła być moja mama, zaopatrzona w nieodzowne akcesoria w postaci klucza i książeczki do nabożeństwa zasiadła za stołem vis ’a vis przejętego sprawą „pacjenta”. 

Gajowy miał na imię Bronisław, a jego ojciec bodaj Stanisław. Mojej mamie nie robiło to wielkiej różnicy. Gajowy zbladł jak ściana gdy donośnym, poważnym głosem trzykrotnie wypowiedziała : „duchu Bronisława Szumy - przyjdź”! 

Rany Boskie, pani Marysiu - bo tu zaraz trupem padnę! - protestował Bronek.
 Kiedy przy następnej próbie sytuacja się powtórzyła, Bronisław zrezygnował z seansu. Stwierdził, że sprawa, którą ma do ojca może poczekać do czasu gdy się z nim spotka osobiście na tamtym świecie....

Według Ludwiki, miał nasz bohater kochankę we wsi. 
Baba była mężatką, więc mniejsza o nazwisko, zresztą może być, że to taka sama prawda jak z Władkową partyzantką.

Kiedy po raz drugi spłonęła stodoła, (między nami mówiąc to była „źle postawiona, pęcek się obsunął no i cós z tym robić, to jus lepi wziąś fajerkase i od nowa wybuduwać”) trzeba było na kogoś zgonić ten pożar.

Nie dla milicji, ale tak na wszelki wypadek. No, to było na tę kochankę. 

Jak już wspominałem moją rodzinę stanowiły głownie baby, stąd zdarzało się, że kiedy padał deszcz, a ja przemoczyłem już swoje kalosze, to łaziłem w gumioczkach po mamie, czy której z ciotek.

Parę lat później Babcia wysłała mnie po szczypiorek do ogródka, na grząskiej od deszczu ziemi zostawiłem ślady damskich butów z niewielkim obcasikiem.

Na drugi dzień widząc „węszące” w ogródku Babcię, Zosię i Ludwikę podszedłem do nich , by usłyszeć od Ludki, że ta Kochanka znów po ogródku łaziła i w okna zaglądała. Próbowałem wyjaśnić, że to moje ślady, ale Ludwika zgasiła mnie natychmiast: „iiiiiii ty mosz mnijsze nogi” - wyraźnie wolała swoja wersję.

Dlaczego,- tego nie wiem, może też na wszelki wypadek, jakby się tak znów jaki pęcek obsunął...

Gajowy jako (starszawy już nieco) kawaler bajzel miał w swoich komnatach iście kawalerski.

Któregoś dnia nudzące się jak mopsy Grażyna z Fredką postanowiły, posprzątać mu ten chlewik. 
Największą atrakcją wieczoru miała być mina gospodarza gdy wróciwszy z lasu i wejdzie do mieszkania. Roboty było huk, ale i dziewki jak łanie, więc w trzy godziny było posprzątane.

Przykazały mi, że jak puszczę parę z gęby to mi łeb z płucami wyrwą. 
Nie pomogło! Pierwszy usłyszałem warkot SHL-ki leśnika i jeszcze na drodze wyśpiewałem mu wszystko. 

Natychmiast zwrócił motor i w te pędy pognał w kierunku sklepu. Nie wiem, czy pozostawił w wymysłowskim GS-ie choć jedną „Złotą Grań”, sądząc po późniejszych humorach cioteczek ogołocił go do cna.

Do naszych zabaw wniósł Gajowy przeróżne akcesoria związane ze swym fachem. Potrafiliśmy toczyć zażarte boje o jego (prawie jak wojskowe) czapki. Wygrani paradowali w nich później dumnie, nie bacząc na upał i to, że na długo przed nami Gajuś miesiącami chodził w nich do lasu.
Od bata, po mapniki wszystkim się bawiliśmy, musiał mieć chłop anielską cierpliwość, bo nigdy nie usłyszeliśmy słowa protestu czy skargi .

A przecież, kiedy w późniejszym nieco okresie rzadziej bywał na Piosecny, nawet naboje do strzelb były w robocie.

Lubiłem wkradać się do jego części domu, by po myszkować trochę po kątach, posłuchać płyt i popatrzeć na wypchaną sowę stojącą na skrzynkowym zegarze, który głośno wybijał godziny.

 Na ścianach znajdowało się kilka wypchanych bażantów, na które polował gajowy, zabierając czasem ze sobą mojego tatę. Sowę później zabrałem do Sosnowca, ale po latach zaczęły wyłazić jej pióra i musiała skończyć w śmietniku, za to do dziś mam w domu róg „sarnioka” zastrzelonego przez Gajowego.

Dostałem od niego jeszcze jeden prezent, tuż przed wyjazdem do domu (miałem wtedy z dziewięć lat) podarował mi kota. Darłem się wcześniej o tego kota ze dwa tygodnie, aż się mama zgodziła. 

Zgodę uzyskałem, ale u ciotki małych kotków akurat nie było.
Od czegóż jednak ma się przyjaciół? Bronisław w dniu wyjazdu przywiózł mi skądś kotka! 

Przywiózł na motorze, trzymał go na kierownicy w takiej siatce 
z oczkami jak sieć rybacka. Zdaje się, że ta podróż zaważyła na losach mojego kotka. 
Był wyjątkowo dziki i nerwowy. 

Podróż do domu odbywało się wtedy autobusem „rejsowym” typu „ogór”. Żeby było śmieszniej cierpiałem na chorobę lokomocyjną i było niemal pewne, że przynajmniej raz na całą podróż puszczę pawia.

Zajęliśmy miejsca w autobusie, mama trzymała Bartka (tak koteczek miał na przezwisko), ja siedziałem obok gapiąc się 
w okno. 
Autobus postękiwał, czuć było spaliny, kiwało na zakrętach, więc mimo tego, że aviomarin połknąłem jeszcze w Trzonowie, było mi coraz gorzej.
Kotek co jakiś czas miauczał i próbował się wyrwać - pewnie chciał kogoś ugryźć, albo podrapać... 

W końcu nastąpiło nieuniknione, wstrzymywana fala buchnęła ze mnie jak z wulkanu i potężny paw wylądował w torbie z gruszkami jakiejś starszej pani.

Rozgorzało piekło: kot się darł i wyrywał, ja przez łzy i drobne pawiki końcowe, błagłem rodzicielkę, żeby trzymała kota, 
a cały autobus wkurwionych pasażerów krzyczał na moją mamusię.
„Widziała pani jako matka? Dziecko rzyga a ona se kotka trzymo! 
Dziecko chore, a ta kotecka pilnuje - co za ludzie?!”

Idioci - gdyby mama wypuściła koteczka, to może co dziesiąty pasażer wyszedłby z tego bez interwencji chirurga - takie przyjemne zwierzątko dostałem od Gajusia! 

Żeby było ciekawiej to przy próbach wytarcia mnie z rzygowin, rozsypały się nasze gruszki, dopełniając apokalipsy 
i przesypując się z radosnym turkotem na zakrętach. 
Jakoś jednak dojechaliśmy. 

Z kotkiem było później jeszcze wiele przygód, ale o tym kiedy indziej.

Gajowy w końcu ożenił się i zamieszkał w swojej rodzinnej wsi stając się na powrót rolnikiem i pewnie dobrze przeżył swoje życie, bo porządne to było chłopisko.

<<powrót jadłospisu

 dalej>>