PAW

Pewnego razu wybraliśmy się we trójkę do ZOO ja, moja dziesięcioletnia wówczas córka Justyna i o rok starszy od niej, nasz kuzyn Darek.

Były wakacje i Darek przyjechał do nas - „na trochę” z Rzędowic.

Żeby uatrakcyjnić mu pobyt postanowiliśmy zwiedzić Śląski Ogród Zoologiczny w Chorzowie.

Zaopatrzeni w torbę z „wałówką” i aparat fotograficzny rozpoczęliśmy wędrówkę czując się po trosze jakbyśmy wyruszali na safari.

Zauważyłem, że Darek mimo młodego wieku wszystkie atrakcje przyjmował ze stoickim spokojem (tak charakterystycznym dla wielu znanych mi Rzędowian), a stworzenia, które oglądał pierwszy raz w życiu nie były w stanie wzbudzić u niego większego zainteresowania. 

Oczywiście Justyna, która nie raz już wcześniej odwiedzała ZOO, dostroiła się momentalnie do pozy „bywalca” i nieco znudzona z nonszalancją udzielała informacji na temat mijanych wybiegów i zwierząt.

Komentarze jakimi „dzieciaczki” trafiały w co dziwniejsze okazy fauny, bezkompromisowość, z jaką krzyczały na mnie „chodź stąd bo śmierdzi” w pomieszczeniu dla hipopotamów, czy proste „oddaj chrupka skurwysynu” rzucone przez Darka złodziejskiemu emu – sprawiły, że uśmiech szczęścia zawitał na mojej okrągłej twarzy i nie opuszczał jej ani na chwilę.

Z „bananem” od ucha do ucha i obłędnym szczęściem w oczach chłonąłem każdy gest i komentarz moich towarzyszy utwierdzając się w przeświadczeniu, że nic ich złego w dorosłym życiu nie spotka, a poziom asertywności przekroczył 
u nich wszelkie przyjęte normy.

Jak się okazało nasza wyprawa miała jednak coś z safari. Przechodząc obok wybiegu dla pawi zauważyliśmy, że na rzadkim trawniku nie daleko ogrodzenia znajduje się jajo!

Trochę nas zdziwiło, że jajo tak zwyczajnie na trawie leży, a nie w jakimś gnieździe, lecz równocześnie obudził się w nas odwieczny instynkt łowców, który kazał nam za wszelka cenę owe jajko zdobyć. 

Nie umawiając się rozpoczęliśmy zespołową pracę.

Korzystając z chwilowego braku innych zwiedzających w pobliżu wybiegu, Darek błyskawicznie urwał kijek z pobliskich krzaków i rozwidloną końcówka ostrożnie przyciągał jajko ku ogrodzeniu. Kiedy znalazło się już na wyciągnięcie ręki mocno odgiąłem nogą siatkę a złodziejska łapka mojej córki porwała jajo.

W tamtej chwili bez wątpienia byliśmy szczęśliwi, takim samym szczęściem, jakiego doznawał ludzki praszczur gdy udało mu się wykraść jajo brontozaura.

Od tego momentu całe otoczenie przestało dla nas istnieć szybkim krokiem, śmiejąc się i podskakując dotarliśmy do bramy gdzie przez nikogo nie niepokojeni wyszliśmy na zewnątrz z naszym owiniętym w chusteczki higieniczne skarbem ukrytym w futerale aparatu fotograficznego.

Po powrocie do domu radości,  komentarzy i śmiechu było co nie miara!

Podczas łowieckiej narady, zapadła decyzja, że Nasze Jajo zostanie wysiedziane przez którąś z rzędowickich kur.  Następnie będziemy się puszyć i szczycić obecnością pawia w obejściu.

Po kilku dniach znaleźliśmy się w Rzędowicach i z zapałem zabraliśmy się za poszukiwania matki dla Naszego Pawia. Niestety ani u Władka, ani u Ewy nie było kwoki. Problem stawał się palący gdyż istniała obawa, że Nasz Paw w jajku zmieni się w Naszego Zbuka.

W niedzielę pojawiło się światełko w tunelu – na wieś, „do Babci na rosołek” przyjechał Krzysiek ze swoim stadłem, mąż kuzynki, który mieszka gdzieś koło Racławic.

Z ochotą podjął się misji wysiedzenia Naszego Pawia, problemów nie widział, kwokę odpowiednią posiadał i w ogóle sam stwierdził, że jak przywiezie już wysiedzianego pawia do Rzędowic, „to łebki (Justyna i Darek) będą miały radochę”. Ja ze swej strony zadeklarowałem, że „dobrą flachę” za trudy wysiadywania otrzyma.

Tygodnie mijały, a my niecierpliwie czekaliśmy na wieści o Naszym Pisklęciu.

I wieści przyszły, tyle, że nieco inne niż oczekiwaliśmy.

Otóż Nasz Paw, wykluł się rzeczywiście piękny i zdrowy, tyle , ze Krzysiek odmówił wydania go „łebkom”. Nasz Paw w niewolę popadł!

„Nie po to się moja kura męcyła, żebym teroz pawia łoddoł” - argumentował podobno Krzysio.

W rodzinie zawrzało. Każdy miał coś do powiedzenia i to na ogół nie zbyt pochlebnego na temat „pawiokidnapingu”.

Mnie zaś (jako „naukowca”) zadziwił ogrom chamstwa jaki wylazł z tego osobnika.

Mam rodzinę, kilku przyjaciół, wielu kolegów i znajomych mieszkających lub pochodzących wsi.

 Od piątego roku życia przynajmniej część wakacji spędzam na wsiach położonych na pograniczu województw małopolskiego i świętokrzyskiego, ale z taką „nie charakterną” postawą zetknąłem się po raz pierwszy. 

I nic tu do rzeczy nie ma wykształcenie – moja Babcia i Ciotki miały co najwyżej cztery klasy szkoły powszechnej, mam przyjaciół, którzy z trudem ukończyli podstawówkę, a wszystko to LUDZIE w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. 

Ciepli, honorowi, dowcipni, mądrzy...

Paw po niedługim czasie przeniósł się z „krzysiowego obejścia” do „ptasiego raju”, a że znam Krzysia, to mogę podejrzewać, że powodem były błędy w żywieniu...

W sprawie pawia puszczam pawia!

powrót do jadłospisu

pięć listów