Śmierdząca sprawa

Jest w mojej rodzinie jedna śmierdząca sprawa. Chodzi o Grażynę.

Nie do końca wiem jakie dramaty kryje wieczna zmowa milczenia, która ciąży jak klątwa nad historią jej życia i choroby psychicznej. Pewnych rzeczy domyślam się przecież. Z rozmów mojej Babci z Ludwiką, z tego co mówi moja mama 
i Fredka, z półsłówek usłyszanych od Kryśki.

Wprawdzie i ja ulegając ogólnej atmosferze „śmierdzącej sprawy” nie wypytywałem o jej szczegóły, ale o Grażynie muszę napisać. Postaram się przy tym uszanować Jej prywatność, intymność. Bo „smród” tej sprawy odnosi się do nas wszystkich, nie do Grażyny.

Mam jeszcze przed oczami Grażynę czasu pamiętnych wakacji z Fredką, kiedy jako urodziwa pannica przepadała za małym Arusiem i rozpieszczała go na równi ze wszystkimi, albo i więcej od innych. 

Kiedy wesoła jak szczygieł korzystała ze wszystkich piosecnieńskich atrakcji uczestnicząc i współtworząc ten niezapomniany świat zwariowanych, ciepłych wakacji

Pamiętam jak kładła się na ziemi kiedy chodziliśmy z nią i Fredką „na marchewki”. Nigdy nie zabieraliśmy koca, więc żebym się nie przeziębił od wilgotnej roli, siadałem na leżącej Grażynie i zajadałem wyrwane i oskrobane przez Fredkę marchewki. Bóg jeden wie czy właśnie tej „roboty za koc” nie przypłaciła chorobą i operacją nerek.

Pamiętam jak jeździła później z Fredką, Józkiem i jakimś większym towarzystwem na wiejskie pieczonki. Ileż tam było radości, zabawy, przebieranek, kawałów!

Jak bawiła się ze mną gdy zostaliśmy sami w Sosnowcu i gdy była moją jedyną opiekunką na czas wyjazdu całej rodziny na pogrzeb prababci Agaty.

A było to tak: Miałem siedem lat, mieszkaliśmy wówczas w mieszkaniu położonym na dziewiątym piętrze świeżo oddanego wieżowca. 

Bawiliśmy się w Indian, i związałem ją sznurem od bielizny w ten sposób, że zrolowana jak szynka, Grażyna została przywiązana do co cenniejszych kryształów znajdujących się na meblach oraz do stojącego na cieniutkich nóżkach telewizora „Fregata”. 

Tym sposobem „branka” nie mogła się ruszyć nie powodując dojmujących zniszczeń, ja zaś mogłem oddać się naukowym eksperymentom, na które nigdy nie pozwoliliby mi rodzice. 

Postanowiłem, bowiem, zmierzyć odległość dzielącą nasze okno kuchenne od ziemi. W tym celu do jednego końca rolki papieru toaletowego przypiąłem agrafką ziemniaka i stojąc na chwiejnym taborecie opuszczałem go w dół. Niech mrok tajemnicy okryje katusze jakie musiała przeżywać w tym czasie Grażyna. 

Na szczęście zanim wypadłem przez okno, rąbnąłem z taboretu na podłogę kuchni. Obolały z rykiem rozwiązałem więźnia, który mało, że mnie opatrzył i przytulił, to jeszcze rodzicom pary z gęby nie puścił.

Taka była Grażyna jaką pamiętam ze wczesnego dzieciństwa. 

Później było inaczej. Grażyna stała się bardziej skryta, dziwna, obca. 

Przypominam sobie, że nazywaliśmy ją „Oli”, i czyniąc szczeniackie dowcipy dokuczaliśmy jej (co najstraszniejsze) przy jakiejś biernej postawie dorosłych. Przypominam sobie, że z Mariuszem strzelaliśmy do niej z wykonanej przez niego kuszy, używając jako pocisku pozostawionej przez inseminatora plastikowej rurki, która posłużyła wcześniej do zapłodnienia ciotcynej krowy.

Grażyna spacerowała samotnie po okolicy, milcząc godzinami przyglądała się figurze i zachodom słońca. Jakby to nie była jej rodzinna wieś, jakby nie znała tego wszystkiego od dzieciństwa.

Jakiś czas później, jej apatia powiększyła się jeszcze. Po całych dniach nie wychodziła z łóżka, a jeśli już wyszła, to wszystkich deprymował jej nawyk wąchania dłoni trzymanych wcześniej między nogami. 

Nie wiem co było przyczyną tych „odjazdów”, ale sądzę, że wtedy był jeszcze czas na ratunek. Bardzo możliwe że nie potrafię chronologicznie odtworzyć etapów tej tragedii, w każdym razie wraz z upływem czasu stan Grażyny się pogarszał.

Nie chcę nikogo skrzywdzić, ale przyczyn nieszczęścia upatruję w tym, że Grażyna – najmłodsze dziecko Zosi została adoptowana przez Ludwikę i Władka.

Tym ostatnim, jako zasobnemu, bezdzietnemu małżeństwu zdawało się pewnie, że do szczęścia brakuje im tylko dziecka... Może nawet trudno się temu dziwić, ale co skłoniło Zosię do tego, że wyraziła zgodę na adopcję, mając tak ogromną mądrość życiową i znając Zielińskich, tego na prawdę nie wiem. 

Najpewniej przeważyła zwykła chęć zapewnienia najmłodszej córce dostatniego życia. 

Grażyna miała szesnaście czy siedemnaście lat gdy doszło do tej adopcji. 

Ludwika zabrała ją do Sosnowca wprost z drugiej klasy działoszyckiego ogólniaka i umieściła w najlepszym sosnowieckim liceum imieniem Staszica.

Mogę się tylko domyślać co musiała przeżywać wyrwana ze swego środowiska, wychowana na wsi nastolatka w tym najbardziej snobistycznym środowisku „złotej młodzieży” lat siedemdziesiątych. W otoczeniu złożonym z dzieci nauczycieli, dyrektorów, lekarzy i miejscowych, na ogół partyjnych, notabli. 

Przypominają mi się zasłyszane w rodzinie historie o tym jak Ludwika obcięła Grażynie nazbyt ekstrawaganckie, swoim zdaniem, paznokcie. 

Obcięła je nożem.

Słyszałem, że ubrania dla „córecki’ też wybierała Ludwika, a gust ciotki to już sami oceńcie. 

Po liceum Grażyna ukończyła jeszcze policealne studium zdobywając dobry zawód technika dentystycznego i rozpoczęła pracę. Od jakiegoś czasu trwał już żenujący ceremoniał „swatania”. To ciotka z wujkiem wiedzieli najlepiej, kto jest dla „ich Grazynki” najlepszym kandydatem na męża. 

Ona jednak nie poddawała się tym zabiegom i z humorem, można rzec asertywnie, próbowała traktować to wszystko.

 Pamiętam jak kiedyś w obecności Fredki i mojej szykowała Władkowi picie na kopalnię, w plastikowej  manierce  widać było jakieś 3/4 kompotu ze śliwek. – „Mało bedzie Graziu” – zaniepokoił się Władek. 

„Nie szkodzi” odrzekła Grażyna – „dopełni się cukrem”!

Mało nie udusiliśmy się z Fredką – była to bowiem  aluzja do powszechnego w starszej części naszej rodziny, słodzenia po siedem łyżeczek na szklankę.

 Cyrk trwał jednak nadal. 

Podobno już na studniówkę oni znaleźli jej partnera. Oczywiście chłopcy, którzy podobali się Grażynie, nie mogli znaleźć uznania w oczach ”rodziców”. 

A przy tym wszystkim ta „dulska” moralność, dbałość o pozory, przy wszechobecnej słomie wyłażącej z butów i zakutych łbów. 

Wiem, że miała jakiegoś chłopaka, którego „władkowie” odstraszyli w imię właściwszego mariażu z jakimś Kordysiem, 
o którym Ludwika i Władek mówili do moich rodziców, że „będzie pirsy inżynir w rodzinie”.

(Nawet gdyby coś z tego wyszło, to nieprawda bo pierwszym, przedwojennym jeszcze inżynierem w rodzinie był Julek). Że aranżowali jakieś wycieczki do lasu z Grażyną i Kordysiem w rolach głównych...

Później nastąpił wyjazd  – ucieczka Grażyny do Jastrzębia.

 Pracowała tam i mieszkała jakiś czas. Wyjazd ten odbył się zadaje się za zgodą Ludwiki.

Cóż więc, skłoniło ją do wydania takiej zgody? Mam na ten temat swoją teorię, ale chyba zbyt drastyczną na publiczne jej prezentowanie.

Po jakimś czasie Grażyna wróciła jednak do Sosnowca i ten powrót (naprawdę chciałbym się mylić) był pewnie wynikiem zarówno szykan jak i obietnic bez pokrycia.

Po powrocie Grażyna pracowała w zawodzie w milowickiej górniczej przychodni zdrowia, a w jakiś czas później wyprowadziła się do wynajętego pokoiku na pograniczu Milowic i Czeladzi.

Przeprowadzka ta była poprzedzona serią afer, o których niewiele wiem, pamiętam tylko, jak Grażyna przesadnie głośno 
i wyraźnie, akcentując każdą literę cedziła: „pierdolił mnie Władek”.

Po tych ekscesach (i chyba tuż po przeprowadzce Grażyny do Milowic) do Sosnowca przyjechała zaalarmowana sytuacją Zosia. 

Przyjechała  pertraktować w co Zielińscy mają wyposażyć Grażynę na nową część życia. Miała wtedy miejsce komiczna scenka, kiedy Zosia po wynegocjowaniu zasadniczej części „odprawy”, zapytała Ludwikę: „i te hotele tys i dos”?

Chodziło o dwa fotele klubowe.

Na nowym miejscu tylko my (z rodziny mieszkającej w Sosnowcu) odwiedziliśmy kilkakroć Grażynę.

Pokoik i (zdaje się) ciaśniutka kuchenka znajdowały się w przybudówce do przedwojennego domku położonego 
w Milowicach - peryferyjnej dzielnicy Sosnowca.

Miałem wtedy 10 – 12 lat, pamiętam jak siedzieliśmy w zimnych pomieszczeniach, a Grażyna opowiadała jak z jej moczu (warunki były takie, że w zimie załatwiała się do wiadra) tworzy się na rano galareta, „tylko kroić i jeść”...

I właściwie to wszystko co pamiętam i wiem o kulisach tej śmierdzącej sprawy.

Później Grażyna była już nafaszerowaną psychotropami, nie kontaktową, coraz starszą ciotką uzależnioną od innych osób. 

Jestem niemal pewny, że odpowiedzialnością za to trzeba obarczyć jej przybranych „rodziców”.

Ilekroć ją widzę krew mnie zalewa na krzywdę jaka ją spotkała, na nas wszystkich, którzy pozwoliliśmy, by tak się stało. Najbardziej mnie wkurwia gdy widzę ją z Ludwiką i Władkiem, a ci nadal zgrywają się na opiekunów.

Ostatnio usłyszałem zabawną historię.

Grażyna przyniosła do swych „opiekunów” rachunek za wodę. Rachunek opiewał na zawrotną kwotę grubo ponad tysiąc złotych.

Obecna przy sprawie Natalka mało nie zemdlała. Ludwice z Władkiem nosiska się wydłużyły, a Grażyna bąknęła coś o czystości i higienie... 

Mnie się tam podoba - niech się kąpie godzinami póki Ludwika funduje!

powrót do jadłospisu

dalej